niedziela, 28 grudnia 2014

Rozdział 3.

Jest po piątej, a ja dodaję rozdział, tak.
___________________________________
Wciąż lekko zdezorientowana sytuacją sprzed parunastu minut dreptałam powoli w stronę domu.
Co do kurwy nędzy miało miejsce przed chwilą?!
Musiałam to wszystko na spokojnie poukładać sobie w głowie. Ten chłopak. Znowu. Siedział na drzewie. Na drzewie, na kurewskim drzewie! Uśmiechał się. Boże, jak on się uśmiechał… To był najcudowniejszy uśmiech jaki kiedykolwiek widziałam. Ten bajeczny uśmiech zarażał wspaniałością teren w promieniu zapewne stu kilometrów. Jego uśmiech wyrył ślad w moim umyśle i najprawdopodobniej już nigdy nie pozbędę się z głowy jego widoku. Co jest ze mną nie tak?! Koniec. Muszę przestać. Devonne Chantel Moore, ogarnij się. To tylko uśmiech. Zwykły, najzwyklejszy uśmiech. Nie istnieje nic bardziej zwykłego niż ten uśmiech. Zachowujesz się jak obłąkana.
Albo może po prostu upojona tym uśmiechem.
Chryste, przestań.
Minęłam antykwariat i od domu dzielił mnie już zaledwie króciutki kawałek drogi. Stanęłam przed żelazną furtką i zaczęłam szukać po kieszeniach plecaka kluczy. Otworzyłam bramkę i krocząc po wyłożonej kamieniami dróżce kierowałam się w stronę domu. Mamy jeszcze nie było w domu, zresztą od rana wiedziałam, że nie mam co się jej spodziewać. Mamo, zapomnij o naleśnikach.
Po wejściu do domu zdjęłam w błyskawicznym tempie buty, zostawiając je porozrzucane po całym korytarzu i pognałam po schodach na górę. Wpadłam do mojego pokoju, trzepnęłam plecak w byle jaki kąt i rzuciłam się z impetem na łóżko. Zamknęłam oczy i próbowałam choć na chwilę się uspokoić i zapomnieć o tym całym czymś. Już prawie mi się to udało, już moje myśli zachodziły mgłą, gdy nagle:
- SKĄD ON DO KURWY NĘDZY MA MÓJ NUMER?!
SMS. Prawie o nim zapomniałam, w ogólnym przejęciu wyleciał mi on z głowy. Kto inny mógł mi go wysłać? Nikogo poza nami na dziedzińcu nie było. A treść wiadomości brzmiała, że ładnie wyglądam. W takim razie musiał mnie widzieć. To on. To on mi go wysłał. Skąd on, do jasnej cholery, ma mój numer?!
I wtedy doznałam przebłysku olśnienia. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego wypadł mi iPhone, musiałam się po niego wrócić. Tegoż dnia także byliśmy na dziedzińcu tylko ja i on. Czy on jest jakimś jebanym hakerem, że w ten sposób udało mu się zdobyć mój numer?! I na jakiego chuja potrzebny mu on?!
Kolejny dzwonek w głowie. Skoro on zna mój numer i wysłał do mnie wiadomość, to i ja znam w takim razie jego numer. O mój Boże.
Tego było za wiele. Leżałam na plecach, gapiąc się nieprzytomnie w sufit i resztkami sił próbowałam to wszystko ogarnąć. Nie dam rady. Po prostu, kurwa, nie dam.
I wtedy, na granicy świadomości, dotarła do mnie jeszcze jedna informacja.
- Napisał, że ładnie wyglądam.
***
- Panno Moore, kolejne spóźnienie w tym tygodniu. Kiedy kończy się ich limit?
Brzydka morda pani Rose spoglądała na mnie z zaciętością w oczach. Ta kobieta była zdeterminowana. Musiała, MUSIAŁA przecież jak najlepiej wykorzystać swoją szansę. Okazja do zmieszania z błotem „panny Moore” nie przytrafiała się przecież codziennie. Tylko od święta. Trzeba się nią rozkoszować i delektować najlepiej i najdłużej, jak to tylko możliwe.
- Przepraszam, pani Rose. Miałam dzisiaj drobny kłopot z dojazdem.
Zajęcia artystyczne. Kiedyś za nimi przepadałam. No właśnie, kiedyś.
 Oczy wszystkich uczniów były zwrócone w naszą stronę. No jasne, przecież nasze małe starcie było o wiele bardziej wciągające niż te jej nudne lekcje. Dzisiaj akurat padło na mnie, żeby dostarczyć biedakom jakiejkolwiek rozrywki.
 - Drobny, powiadasz? A więc piętnaście minut spóźnienia to dla ciebie drobnostka, panno Moore? A gdyby zdarzył ci się wypadek, młoda damo, i karetka dojechałaby w piętnaście minut a nie w pięć, to też byłby dla ciebie „drobny kłopot z dojazdem”?
O czym ta kobieta, do diaska, pieprzyła? Jaka karetka? Ta rudowłosa flądra postradała zmysły.
- Mam to odebrać jako groźbę, pani Rose? – Powoli zaczynałam tracić do niej cierpliwość. Do diaska, daj mi usiąść w tej przeklętej ławce i w końcu zacząć cię ignorować.
- Widzę, że humor ci dopisuje, Moore. Zobaczymy, czy tak samo będzie, gdy zostaniesz chwilę ze mną po lekcji i dowiesz się, jaką karę sobie dla ciebie wybrałam – wyrecytowała przez zaciśnięte zęby i uśmiechnęła się sztucznie. – A teraz siadaj i nie przeszkadzaj mi więcej w lekcji. I oby to spóźnienie było twoim ostatnim, bo dzisiejsza kara będzie tylko rozgrzewką.
Rozgrzewką przed wykończeniem mnie. Super.
W sumie to ona mnie wykańcza od momentu, w którym zaczęła mnie uczyć. W takim razie jej metody są całkiem skuteczne. Jeśli tak dalej pójdzie zdechnę, a wtedy to dzisiejsze spóźnienie z pewnością będzie moim ostatnim.
Przeszłam przez salę, a  klasa posyłała mi współczujące spojrzenia. Dotarłam do ostatniej ławki pod oknem, zrzuciłam plecak na podłogę i ciężko opadłam na krzesło.
- Jak już mówiłam, Oscar Claude Monet jest jednym z twórców i czołowych przedstawicieli impresjonizmu...

***
Po wybawicielskim dzwonku klasa zaczęła pustoszeć. Spakowałam swoje rzeczy i podeszłam do drugiego rzędu ławek. Byłam ciekawa, jaka kara czeka mnie od tej wiedźmy. Usiadłam na ławce, podczas gdy ona zastanawiała się przez pięć minut, czy ma zamknąć komputer, czy go wylogować, jeżdżąc kursorem od przycisku do przycisku. Poważnie?
W końcu po wielu chwilach wahania nacisnęła „zamknij” i odwróciła się w moją stronę. Przeskanowała moją osobę spojrzeniem tych swoich małych oczu i uśmiechnęła się z wyższością.
- Wstań, jak do ciebie mówię.
Jeszcze nic nie powiedziałaś, ale okay.
Zeskoczyłam z blatu i stanęłam prosto. No dawaj, miejmy to już za sobą.
- Na pewno zgadzasz się ze mną, że twoje dzisiejsze wypowiedzi skierowane do mojej osoby zasługują na karę. Nie mogę tolerować ani spóźnialstwa, ani lekceważenia mojej osoby, a tym bardziej mojego przedmiotu. Na szczęście tak się akurat złożyło, że mam dla ciebie idealne zajęcie! W klasie, którą powierzono mi w tym roku, jeden z uczniów jest nowy w tym mieście. Biedaczek chodzi jeszcze kompletnie zagubiony. I to tobie panno Moore przydzielam zadanie opiekowania się nim.
Stałam kompletnie oszołomiona. Spojrzałam na nią sceptycznie. Dawno nie słyszałam bardziej bezsensownego pomysłu.
- Przepraszam, ale jak taka opieka z mojej strony miałaby wyglądać? Chłopak jest nowy w tej szkole, tak samo jak ja, a chodzimy do niej zaledwie z miesiąc. Wie o niej tyle, co ja. Zresztą, na miłość boską, jesteśmy przecież w liceum i nie trzeba nas już wszędzie prowadzić za rączkę – mówiąc to spoglądałam na nią jak na wariatkę. No proszę cię kobieto, niech coś z tego, co mówię, do ciebie dotrze.
Rzuciła mi spojrzenie spod przymrużonych powiek i odparła:
- Nie podoba mi się twoja postawa, Moore. Oczywiście, że możesz mu pomóc, niezależnie od tego, w której jesteście klasie. Ten chłopiec jest w tej szkole dopiero od wczoraj, a nie od początku roku jak ty. Poznałaś już choć trochę ten budynek, więc go i oprowadzisz, a w razie problemów gdzieś zaprowadzisz. Przedstawisz trochę miasto, ludzi. I niezależnie od sytuacji jesteś do jego dyspozycji. Zrozumiałaś? – jej zaciśnięte w wąską szparę blade usta nie pozostawiały wątpliwości – nie ma innej odpowiedzi niż „tak”.
- Tak, pani Rose – rzuciłam, mam nadzieję, głosem ociekającym nienawiścią.
- Bardzo dobrze. Przyjdź po swoich lekcjach do mojej pracowni. Przedstawię was sobie.

***
 Gdy wyszłam z sali na korytarz, Harry podpierał ścianę obok drzwi. Gdybym nie była taka wściekła może dostrzegłabym, że już się trochę niecierpliwił. Ha, wściekła, za mało powiedziane, dawno nie byłam aż tak wkurwiona. Bez słowa ruszyłam korytarzem, nie oglądając się nawet, czy szatyn podąża za mną.
- Ej, królewno! Sterczę pod tą klasą już wieki, wypadałoby chociaż na mnie poczekać – obruszył się Harry, dorównując mi kroku.
- Wybacz, królewiczu, ale pewna ruda makrela skutecznie spierdoliła mój dzień – prychnęłam w stronę chłopaka.
- Okay, okay, pani Rose, rozumiem, ale to nie powód, by zapominać o moim istnieniu. – Kiedy milczałam, westchnął i zapytał  – Co tym razem?
Przerwałam gwałtownie mój galop przez korytarz i stanęłam z zaciśniętymi pięściami. Zdezorientowany chłopak także się zatrzymał i odwrócił w moją stronę. Uśmiechnęłam się uroczo i przez zaciśnięte zęby oznajmiłam:
- A więc, ta suka w okresie menopauzy wymyśliła sobie, że jako uczennica notorycznie się spóźniająca i przynosząca tym samym jej ogromną hańbę, mam niańczyć jakiegoś frajera z jej klasy. Tak, niańczyć, pomimo że mamy po siedemnaście lat. Mam go prowadzać za rączkę, a jeśli tego nie zrobię, dam sobie głowę uciąć, że zaskarży mnie do dyrektora.
Harry przez chwilę patrzył się na mnie tępo, a ja próbowałam rozluźnić dłonie, bo aż knykcie mi pobielały od zaciskania pięści. Kiedy w końcu otworzył usta i miałam nadzieję, że udało mu się nareszcie sklecić jakieś sensowne zdanie, usłyszałam tylko:
- Wow.
- Tak Harry, wow.
***
Kiedy wszystkie moje dzisiejsze zajęcia dobiegły końca, przyszła pora na moją karę. Zadzwonił dzwonek na kolejną lekcję, a ja stałam pod pracownią artystyczną i czekałam na panią Rose. I wiecie, co było najlepsze? SPÓŹNIAŁA SIĘ.
Gdy naprawdę już miałam ochotę po prostu sobie stamtąd pójść i zapomnieć o całym tym burdelu, usłyszałam stukot jej fatalnych butów na posadzce. Parę chwil później wyłoniła się zza rogu.
- O, czyli jednak jesteś – rzuciła w moją stronę.
- Wszystko, o co pani poprosi – odpowiedziałam i przewróciłam oczami, gdy już mnie minęła. Przełożyła dzienniki z lewej ręki do prawej i wyjęła z kieszeni pęk kluczy. Chwyciła jeden w obleśnej zielonej nakładce i wsunęła go do zamka. Odkluczyła drzwi i weszła do środka, podczas gdy ja cofnęłam się trochę w głąb korytarza po mój plecak. Dopiero kierowałam się w stronę wejścia do sali, a już słyszałam jej skrzekliwy głos:
- O, Zayn, widzę, że dokończyłeś swój rysunek, Wspaniale, wspaniale. No, Dev, to jest właśnie Zayn, chłopak, którym będziesz się zajmować.
Minęłam próg klasy i moje serce przyspieszyło.

Zgadnijcie, kto siedział na biurku?

___________________________________
Mówiłam, że wrócę? Ha.
Tak w ogóle, jak po Świętach? :)

piątek, 14 listopada 2014

Początek trójki, mwah!

Wciąż lekko zdezorientowana sytuacją sprzed parunastu minut dreptałam powoli w stronę domu.
Co do kurwy nędzy miało miejsce przed chwilą?!
Musiałam to wszystko na spokojnie poukładać sobie w głowie. Ten chłopak. Znowu. Siedział na drzewie. Na drzewie, na kurewskim drzewie! Uśmiechał się. Boże, jak on się uśmiechał… To był najcudowniejszy uśmiech, jaki kiedykolwiek widziałam. Ten bajeczny uśmiech zarażał wspaniałością teren w promieniu zapewne stu kilometrów. Jego uśmiech wyrył ślad w moim umyśle i najprawdopodobniej już nigdy nie pozbędę się z głowy jego widoku. Co jest ze mną nie tak?! Koniec. Muszę przestać. Devonne Chanel Moore, ogarnij się. To tylko uśmiech. Zwykły, najzwyklejszy uśmiech. Nie istnieje nic bardziej zwykłego niż ten uśmiech. Zachowujesz się jak obłąkana.
Albo może po prostu upojona tym uśmiechem.
Chryste, przestań.
Minęłam antykwariat i od domu dzielił mnie już zaledwie króciutki kawałek drogi. Stanęłam przed żelazną furtką i zaczęłam szukać po kieszeniach plecaka kluczy. Otworzyłam bramkę i krocząc po wyłożonej kamieniami dróżce, kierowałam się w stronę domu. Mamy jeszcze nie było, zresztą od rana wiedziałam, że nie mam co się jej spodziewać. Mamo, zapomnij o naleśnikach.
Po wejściu do domu zdjęłam w błyskawicznym tempie buty, zostawiając je porozrzucane po całym korytarzu i pognałam po schodach na górę. Wpadłam do mojego pokoju, trzepnęłam plecak w byle jaki kąt i rzuciłam się z impetem na łóżko. Zamknęłam oczy i próbowałam choć na chwilę się uspokoić i zapomnieć o tym całym czymś. Już prawie mi się to udało, już moje myśli zachodziły mgłą, gdy nagle:
- SKĄD ON DO KURWY NĘDZY MA MÓJ NUMER?!
SMS. Prawie o nim zapomniałam, w ogólnym przejęciu wyleciał mi on z głowy. Kto inny mógł mi go wysłać? Nikogo poza nami na dziedzińcu nie było. A treść wiadomości brzmiała, że ładnie wyglądam. W takim razie musiał mnie widzieć. To on. To on mi go wysłał. Skąd on, do jasnej cholery, ma mój numer?!
I wtedy doznałam przebłysku olśnienia. W dniu rozpoczęcia roku szkolnego wypadł mi iPhone, musiałam się po niego wrócić. Tegoż dnia także byliśmy na dziedzińcu tylko ja i on. Czy on jest jakimś jebanym hakerem, że w ten sposób udało mu się zdobyć mój numer?! I na co on jest mu w ogóle potrzebny?!
Kolejny dzwonek w głowie. Skoro on zna mój numer i wysłał do mnie wiadomość, to i ja znam w takim razie jego numer. O mój Boże.
Tego było za wiele. Leżałam na plecach, gapiąc się nieprzytomnie w sufit i resztkami sił próbowałam to wszystko ogarnąć. Nie dam rady. Po prostu, kurwa, nie dam.
I wtedy, na granicy świadomości, dotarła do mnie jeszcze jedna informacja.
- Napisał, że ładnie wyglądam.
***
- Panno Moore, kolejne spóźnienie w tym tygodniu. Kiedy kończy się ich limit?
Brzydka morda pani Rose spoglądała na mnie z zaciętością w oczach. Ta kobieta była zdeterminowana. Musiała, MUSIAŁA przecież jak najlepiej wykorzystać swoją szansę. Okazja do zmieszania z błotem „panny Moore” nie przytrafiała się przecież codziennie. Tylko od święta. Trzeba się nią rozkoszować i delektować najlepiej i najdłużej, jak to tylko możliwe.
- Przepraszam, pani Rose. Miałam dzisiaj drobny kłopot z dojazdem.
Zajęcia artystyczne. Kiedyś za nimi przepadałam. No właśnie, kiedyś.
 Oczy wszystkich uczniów były zwrócone w naszą stronę. No jasne, przecież nasze małe starcie było o wiele bardziej wciągające niż te jej nudne lekcje. Dzisiaj akurat padło na mnie, żeby dostarczyć biedakom jakiejkolwiek rozrywki.
 - Drobny, powiadasz? A więc piętnaście minut spóźnienia to dla ciebie drobnostka, panno Moore? A gdyby zdarzył ci się wypadek, młoda damo, i karetka dojechałaby w piętnaście minut a nie w pięć, to też byłby dla ciebie „drobny kłopot z dojazdem”?
O czym ta kobieta, do diaska, pieprzyła? Jaka karetka? Ta rudowłosa flądra postradała zmysły.
- Mam to odebrać jako groźbę, pani Rose?

Rozdział 2.

Chciałam spać. Tak cholernie chciałam spać. Potrzebowałam snu. Mój organizm potrzebował jeszcze snu. Nie wiem, jaki złamany kutas wymyślił szkołę na godzinę ósmą, ale mój organizm pozbawiony snu go nienawidził.
Ledwo przytomna próbowałam po raz osiemnasty z rzędu otworzyć oczy. Musiałam w końcu wstać, inaczej się spóźnię, a tego raczej nie chciałam. Zresztą, o ile Harry’ego kołdra wypuściła ze swych sideł, to powinien tu być za jakieś dwadzieścia minut. Kurwa mać. Z trudem usiadłam na łóżku. Spojrzałam na zegarek. Dziesięć po siódmej. Nie miałam pojęcia, jak ja mam się niby przyzwyczaić do takiego wstawania, skoro w wakacje potrafiłam położyć się o piątej nad ranem i wstać o czwartej po południu.
Z głośnym westchnieniem podreptałam w kierunku szafy. Jasne jeansy, biała koszulka, jakieś skarpetki w paski, i tak dziękuję Bogu, że znalazłam w ogóle do pary, jakaś bielizna, no i sprint do łazienki. Czasami myślałam sobie, że powinnam podziwiać dziewczyny, które przychodzą takie wytapetowane do szkoły. Ile to czasu musi im zajmować? Nie wiem, ile w moim przypadku taki tynk by trwał, zwłaszcza jeśli ja robię wszystko w gorszym tempie niż żółw. Dlatego właśnie mi starcza czasu tylko na wytuszowanie rzęs. A potem wyglądam jak buldog skrzyżowany z rozjechanym gołębiem. Super. Jeszcze kiedy widzę te ich loki lub wyprostowane kłaki. Serio, czy one wstają o piątej czy co? Gdybym ja zaczęła tak robić, mój organizm znienawidziłby mnie bardziej niż tego złamanego kutasa, który wymyślił szkołę na ósmą.
Zbiegając po schodach, dokańczałam robić koczka z mojego siana na głowie. Niezbyt obchodziło mnie, czy wyjdzie prosty, krzywy, tragicznie potargany czy masakrycznie potargany. I tak ma być niedbały, prawda?
Gdy stanęłam w kuchni pierwsze co rzuciło mi się w oczy to karteczka od mamy. Zanim się ogarnęłam zdążyła już wyjść do pracy, tego byłam pewna. Kiedy skierowałam się w kierunku kartki niemal słyszałam ten jej upierdliwy głos w mojej głowie: „Nie chodź na boso! Gdzie masz kapcie?”. Chciało mi się śmiać. Oj, mamo. Wzięłam do ręki notatkę od rodzicielki, z której wyczytałam, że musi dzisiaj zostać dłużej w przychodni i nie obrazi się, jeżeli po powrocie do domu zastanie mnie z patelnią w ręku, jak będę robić naleśniki. Tym razem jednak zaczęłam się głośno śmiać. Oj, mamo!
Wyjęłam z lodówki mleko, z szafki miskę, z drugiej szafki płatki i postawiłam to wszystko na wyspie kuchennej. Wsypałam płatki do miski, płatki zalałam mlekiem – śniadanie bogów gotowe. Ledwo co zdążyłam zacząć jeść,  ba, ledwo co usiadłam, a już po domu rozniósł się donośny dźwięk dzwonka do drzwi. Przewróciłam oczami i wstałam ze stołka, by wolno poczłapać w ich kierunku. W międzyczasie osoba po drugiej stronie dała o sobie znać ponownie.
- Przecież idę! – porządnie zirytowana wrzasnęłam.
Otworzyłam drewnianą powłokę i moim oczom ukazał się nie kto inny jak kto? Harry, we własnej osobie!
- No siema. Gotowa? – zapytał. Wyjątkowo głupie pytanie.
- Kurwa, Harry, ja jeszcze jem! – rzuciłam rozdrażnionym tonem i skierowałam się w stronę opuszczonej przed chwilą miski z płatkami. Chłopak zamknął drzwi i ruszył zaraz za mną.
- Dev, musisz wcześniej wstawać. Ostatnio o mały włos nie spóźniliśmy się u Galvina. Jeśli kiedykolwiek będziemy zmuszeni kupować mu prezent to będą to widły, bo za jakiekolwiek przewinienie zrobi nam z życia piekło. – Hazz skrzywił się i usiadł na stołku naprzeciwko, podkradając przy okazji banana z miski stojącej na wyspie.
- Słuchaj mądralo, nie wmówisz mi, że o własnych siłach wstałeś z łóżka wcześniej ode mnie.
- No dobra. Butelka lodowatej wody na twarz była bardzo przekonująca – przyznał szatyn i uśmiechnął się lekko.
- Anne cię tak urządziła? Chryste, kocham tę kobietę. – Moje ciało ogarnął taki chichot, że o mało co nie wyplułam pokaźnej ilości mleka.
- Śmiej się śmiej, że biednego Harry’ego nawet własna matka nie kocha. – Uśmiechnął się tym razem szeroko, ale zaraz zmusił się do zrobienia zbolałej miny.
- Powinnam ci teraz powiedzieć, że ja cię kocham?
- No, powinnaś.
- W takim razie rozkoszuj się rozczarowaniem, Styles. – Drażniłam się z nim. Odstawiłam pustą już miskę do zmywarki i pognałam do swojego pokoju po plecak. Wróciłam z powrotem na dół i założyłam na nogi moje Air Forcy. Wyjrzałam zza ściany i zdziwiona spytałam:
- A ty co? Pierw ci się tak spieszyło, a gdy jestem gotowa to se siedzisz?
- Po prostu wczułem się w twoje tempo – zaśmiał się, a ja gdy przychodził wbiłam mu łokcia między żebra.
- Jedziemy samochodem? – spytałam, kiedy już dorównałam mu kroku.
- No, zarypałem Gemmie kluczyki do Forda. Jeśli cokolwiek się z nim stanie, to jestem martwy – odpowiedział Harry. Wyszliśmy na zewnątrz, a ja odwróciłam się, by zakluczyć dom. Przeszliśmy przez ogródek do furtki prowadzącej na ulicę. Na chodniku przy ulicy Hazz zaparkował samochód. Wsiedliśmy, chłopak przekręcił kluczyki w stacyjce i włączył radio. Zaraz zaczęłam szukać odpowiedniej stacji. Przestałam bawić się pokrętłem, gdy z głośników popłynęły dźwięki I See Fire Eda Sheerana. Cała droga do szkoły zleciała nam na rozmowie o tym, na jaki film warto byłoby się teraz wybrać do kina. Przecież oczywiście Harry musiał mieć odmienne zdanie od mojego, tylko dlatego, żeby trochę ze mną podyskutować i mnie podrażnić. Dzięki, Harry.
Kiedy stanęliśmy na szkolnym parkingu większość osób już kierowała się w stronę budynku. Do początku pierwszej lekcji zostało nam niecałe dziesięć minut. Wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę wejścia. Oznajmiłam mu, że nasz spór rozpoczęty w aucie skończymy wieczorem.
- Pamiętasz, że masz dzisiaj na mnie nie czekać po lekcjach? Muszę po zajęciach pozbierać materiały w czytelni na artykuł do gazetki szkolnej – przypomniałam mu. Sierota pewnie by jak zwykle zapomniał.
- Minął zaledwie tydzień szkoły, a ty już masz jakieś obowiązki po lekcjach. Szybka jesteś. Dobra, to wpadnę dopiero pod wieczór – powiedział, ściszając w międzyczasie swoją komórkę.
- Tak, i dokończymy naszą rozmowę z auta, pamiętaj! – pogroziłam mu palcem i zaśmiałam się. Dobra, to przed nami osiem godzin w szkole, juhu…
***
Wymaltretowana na amen szłam powoli przez dziedziniec w stronę bramy. Już dawno nie byłam tak zmęczona jak teraz, akurat dzisiaj wszystkim zachciało się na nas wyżywać: kartkówka, druga kartkówka, sprawdzian, kilkadziesiąt kółek wokół terenu szkoły na WF-ie, no i te żmudne poszukiwania w czytelni… Miałam dość. Wzdrygnęłam się lekko, gdy usłyszałam znajomy dźwięk nowej wiadomości. Zirytowana zaczęłam szukać mojej komórki w przedniej kieszonce plecaka. Kto może chcieć czegoś ode mnie? Serio ludzie, dajcie mi spokój, nie mam nastroju…
Ładnie wyglądasz. – odczytałam tekst SMS-a i stanęłam jak wmurowana. Nie znałam tego numeru. Automatycznie podniosłam wzrok i nawet nie musiałam się rozglądać. Moje oczy natychmiast natrafiły na te ciemne tęczówki.
Siedział.
Na drzewie.

Tak po prostu siedział sobie na drzewie niedaleko bramy i mi się przyglądał. A co ważniejsze – uśmiechał się.
A jego uśmiech był tak wspaniały, że sparaliżowało mnie w miejscu jeszcze bardziej niż poprzednim razem.
I wtedy ja – bo to przecież ja – upuściłam z wrażenia telefon na ziemię. Zdezorientowana spojrzałam w dół, tym samym popełniając znów ten sam błąd.

Tak… Mamy w tym mieście na drzewach wyjątkowo wielkie wiewiórki.

Rozdział 1.

Hej hej hej. x Nie to nie jest żaden wielki powrót, bardzo mi przykro. Umieszczam tu z powrotem te dwa stare rozdziały tylko dlatego, aby moja koleżanka mogła je przeczytać. Nadal lubię pisać i nadal chcę coś pisać, więc może w grudniu, gdy będzie trochę więcej wolnego, za coś się zabiorę, ale nic nie obiecuję. Stay strong my little angels, o ile oczywiście ktokolwiek to czyta. xx :)

Dobra, zdążyłam napisać już to u góry, ale jeszcze dopisek: umieszczam tu także początek trzeciego rozdziału, który zdążyłam naskrobać dawno, dawno temu. Surprise. :)
___________________________________

- Uspokój się, ręce trzęsą ci się tak, jakbyś chorowała na Parkinsona.
Szliśmy chodnikiem co jakiś czas mijając spieszącego się faceta z teczką, babcię z moherowym beretem bądź jakąś kobietę prowadzącą za rękę rozgadane dziecko. Już niedługo widok tych wszystkich ludzi miał się zamienić w morze białych bluzek, spódnic i marynarek. Początek roku szkolnego.
Harry kierując w moją stronę te słowa intensywnie mi się przyglądał i uśmiechał się widocznie rozbawiony. To, co powiedział było prawdą, niestety.
- Harry, nie wmówisz mi, że ty się nie denerwujesz. Zmiana szkoły to nie byle jaka pierdoła – odparłam burkliwie i zgromiłam go wzrokiem.
- Może i się denerwuję, ale nie do takiego stopnia, co ty. Zobaczysz, wszystko będzie okay –stwierdził pewnym siebie głosem.
- Skąd możesz mieć pewność, że wszystko będzie dobrze?! Nic może nie być dobrze, wszystko może się spaprać, jak tylko się da! Możemy mieć wychowawczynię, która zamiast stres rozładowywać w łóżku z mężem, będzie wyżywała się na nas, możemy trafić do klasy ze szkolnymi dresami, którym marzy się tylko dać komuś wpierdol, możemy na wstępie przewrócić się przed całą szkołą i wyrobić sobie opinie frajerów! Doskonale wiesz, że ludzie często mają ze mną problem. Chcę, żeby tym razem było lepiej niż w poprzednich szkołach – wyznałam mu szczerze.
- To, że ludzie mają z tobą problem, to tylko i wyłącznie ich problem. Musisz przestać się tak przejmować Dev, naprawdę. Cokolwiek by się nie wydarzyło, pamiętaj, że zawsze masz mnie i możesz na mnie liczyć. – Westchnął i spojrzał mi w oczy.
- Wiem, Hazz. Dziękuję. – Uśmiechnęłam się, na co odpowiedział tym samym. Przyjrzałam mu się dokładnie. Jego specjalnie na dzisiejszy dzień wypsikane lakierem brązowe włosy sztywno przylegały do czoła. No, ale jak ktoś zużył jednorazowo więcej lakieru niż ja zużywam przez dobre pół roku, to nic dziwnego. Ubrany był w prostą białą koszulę i wąskie, ciemne jeansy. Na ręku miał zegarek, który dostał ode mnie pół roku temu na urodziny. Przyznaję, wyglądał niesamowicie. Z pewnością nie jedna dziewczyna się za nim obejrzy, o ile oczywiście się z wrażenia nie przewróci.
Skręciliśmy w lewo i naszym oczom ukazał się duży, przeszklony budynek. Przed budowlą rozpościerał się równie pokaźnych rozmiarów dziedziniec. Po prawej stronie znajdowały się boiska do gry w piłkę nożną i koszykówkę oraz plac zabaw. Teren zapełniony był trawnikami, krzakami i drzewami. Mój Boże, nasza nowa szkoła.
Przeszliśmy jeszcze parę metrów, potem przez przejście na pieszych i już zbliżaliśmy się do bramy prowadzącej na podwórze. Instynktownie złapałam Harry’ego za rękę, na co przystanął i zdziwiony na mnie spojrzał.
- Słuchaj, nie żebym miał coś przeciwko, ale wchodząc tak na apel na bank doczepimy sobie etykietkę pary. – Uśmieszek majaczył na jego twarzy, gdy pochylił się w moją stronę i powiedział to cichym głosem.
- No tak, przepraszam. –Niechętnie puściłam jego rękę. Na pewno dodałoby mi to otuchy, ale wiedziałam, że ma rację.
- Gotowa? – zapytał, gdy już się odsunął.
- Powiedzmy – wymamrotałam w odpowiedzi.Denerwowałam się jak jasna cholera, nie marzyłam o niczym innym, jak o znalezieniu się z powrotem w domu, w moim cieplutkim łóżku z tryliardem poduszek. – Dobra, chodźmy wreszcie.
- Okay.
Przeszliśmy przez bramę i ruszyliśmy dziedzińcem w stronę pokaźnej grupy ludzi kłębiącej się przed budynkiem. Uczniowie ustawili się w półokręgu otaczając nauczycieli, dyrekcję, uczniów prowadzących apel oraz cały ten sprzęt składający się głównie z poplątanych kabli i głośników. Stanęliśmy z Harrym z boku, koło rozłożystego drzewa i czekaliśmy, aż w końcu ci ludzie raczą rozpocząć ten idiotyczny apel i będziemy mogli w spokoju iść do domu. Serio, chcę do domu.
Przebiegłam wzrokiem po twarzach uczniów stojących najbliżej mnie. Jakaś ruda, piegowata dziewczyna uczesana w niedbały koczek, rozmawiający z nią czarnoskóry chłopak z pokaźnym afro, niski chłopaczek z niesamowicie wysokim czołem ostrzyżony na zapałkę, obfitych kształtów dziewczyna w krótkiej, obcisłej spódniczce… Boże, nie. Moje oczy.
- Witamy wszystkich serdecznie na apelu z okazji inauguracji roku szkolnego 2014/2015…
***
-Wreszcie! – krzyknęłam uradowana na dźwięk słów kończących apel.
- Popieram twój entuzjazm, też mam dość już tego stania tutaj – powiedział Harry i przeciągnął się lekko.
Razem ruszyliśmy w kierunku wyjścia z obszaru placówki, opisując po drodze wszystko, co się dało i wszystkich, których się dało. Gdy miałam w zamiarze pokazanie Harry’emu zdjęcia nauczycielki matematyki, która podobno ma w swojej szafce zdjęcie Johnny’ego Deppa umazane czerwoną pomadką, uświadomiłam sobie, że czegoś mi brakuje. Momentalnie stanęłam i przywaliłam sobie w twarz. Brawa dla mnie.
- Co się stało? – zapytał zaskoczony brunet.
- Zgubiłam telefon. Musiał mi wypaść, jak staliśmy podczas apelu, nie mieści mi się w kieszeni. Cholera jasna! Muszę się wrócić.
- Wiesz, jestem nieziemsko głodny. Chyba już skoczę do spożywczego kupić sobie coś do jedzenia, a ty mnie dogonisz, okay? – zaproponował Harry.
- Jasne, to zaraz się widzimy –oznajmiłam i zaczęłam iść w kierunku, z którego przyszliśmy. Szlak by mnie trafił, oby mój iPhone nadal tam był.
Podwórze opustoszało, nauczyciele schowali się w szkole, reszta porozchodziła się do domów. Gdy dotarłam pod drzewo, pod którym wcześniej staliśmy, trudno było tutaj o żywą duszę. Mimo to czułam się obserwowana. Rozejrzałam się dookoła, lecz nikogo takiego nie zauważyłam. Pewnie tylko mi się zdaje. Telefon i do domu. Telefon i do domu.
Na moje szczęście nikt go sobie nie przywłaszczył, leżał tam, gdzie najprawdopodobniej mi wypadł. Schyliłam się, by podnieść moją zgubę i znów poczułam te nieprzyjemne mrowienie w okolicy pleców. Podniosłam pospiesznie telefon z ziemi i ponownie ogarnęłam wzrokiem teren naokoło. I kiedy już miałam dać sobie spokój, zauważyłam go.

Stał pod drzewem najbliżej szkoły opierając się o jego pień plecami. Podobnie jak Hazz miał na sobie białą koszulę, ale był od niego o wiele chudszy. Do koszuli ubrał dopasowane, wąskie czarne spodnie i czarne conversy. Był naprawdę kurewsko szczupły. Jego śniada karnacja nadawała mu lekko egzotyczny wygląd, a czarne jak smoła włosy sprawiały wrażenie, jakby ich nie układał. Nie mogłam z takiej odległości określić dokładnie jego kolor oczu, ale na pewno miały ciemną barwę. Przewyższał mnie wzrostem chyba o głowę. I bez wyrzutów sumienia stwierdzam, że był jedną z najpiękniejszych osób, jakie przyszło mi kiedykolwiek widzieć. Chłopak bez jakiegokolwiek skrępowania skanował mnie uważnie wzrokiem, na co bym zapewne w normalnych okolicznościach zalała się rumieńcem, jednak wtedy byłam zbyt oszołomiona. Podejrzewam, że nie oderwałabym od niego oczu jeszcze długo, gdyby nie zadzwonił mój iPhone. Na sekundę zerknęłam na wyświetlacz, a kiedy z powrotem podniosłam wzrok, zdążył już zniknąć.