piątek, 14 listopada 2014

Rozdział 2.

Chciałam spać. Tak cholernie chciałam spać. Potrzebowałam snu. Mój organizm potrzebował jeszcze snu. Nie wiem, jaki złamany kutas wymyślił szkołę na godzinę ósmą, ale mój organizm pozbawiony snu go nienawidził.
Ledwo przytomna próbowałam po raz osiemnasty z rzędu otworzyć oczy. Musiałam w końcu wstać, inaczej się spóźnię, a tego raczej nie chciałam. Zresztą, o ile Harry’ego kołdra wypuściła ze swych sideł, to powinien tu być za jakieś dwadzieścia minut. Kurwa mać. Z trudem usiadłam na łóżku. Spojrzałam na zegarek. Dziesięć po siódmej. Nie miałam pojęcia, jak ja mam się niby przyzwyczaić do takiego wstawania, skoro w wakacje potrafiłam położyć się o piątej nad ranem i wstać o czwartej po południu.
Z głośnym westchnieniem podreptałam w kierunku szafy. Jasne jeansy, biała koszulka, jakieś skarpetki w paski, i tak dziękuję Bogu, że znalazłam w ogóle do pary, jakaś bielizna, no i sprint do łazienki. Czasami myślałam sobie, że powinnam podziwiać dziewczyny, które przychodzą takie wytapetowane do szkoły. Ile to czasu musi im zajmować? Nie wiem, ile w moim przypadku taki tynk by trwał, zwłaszcza jeśli ja robię wszystko w gorszym tempie niż żółw. Dlatego właśnie mi starcza czasu tylko na wytuszowanie rzęs. A potem wyglądam jak buldog skrzyżowany z rozjechanym gołębiem. Super. Jeszcze kiedy widzę te ich loki lub wyprostowane kłaki. Serio, czy one wstają o piątej czy co? Gdybym ja zaczęła tak robić, mój organizm znienawidziłby mnie bardziej niż tego złamanego kutasa, który wymyślił szkołę na ósmą.
Zbiegając po schodach, dokańczałam robić koczka z mojego siana na głowie. Niezbyt obchodziło mnie, czy wyjdzie prosty, krzywy, tragicznie potargany czy masakrycznie potargany. I tak ma być niedbały, prawda?
Gdy stanęłam w kuchni pierwsze co rzuciło mi się w oczy to karteczka od mamy. Zanim się ogarnęłam zdążyła już wyjść do pracy, tego byłam pewna. Kiedy skierowałam się w kierunku kartki niemal słyszałam ten jej upierdliwy głos w mojej głowie: „Nie chodź na boso! Gdzie masz kapcie?”. Chciało mi się śmiać. Oj, mamo. Wzięłam do ręki notatkę od rodzicielki, z której wyczytałam, że musi dzisiaj zostać dłużej w przychodni i nie obrazi się, jeżeli po powrocie do domu zastanie mnie z patelnią w ręku, jak będę robić naleśniki. Tym razem jednak zaczęłam się głośno śmiać. Oj, mamo!
Wyjęłam z lodówki mleko, z szafki miskę, z drugiej szafki płatki i postawiłam to wszystko na wyspie kuchennej. Wsypałam płatki do miski, płatki zalałam mlekiem – śniadanie bogów gotowe. Ledwo co zdążyłam zacząć jeść,  ba, ledwo co usiadłam, a już po domu rozniósł się donośny dźwięk dzwonka do drzwi. Przewróciłam oczami i wstałam ze stołka, by wolno poczłapać w ich kierunku. W międzyczasie osoba po drugiej stronie dała o sobie znać ponownie.
- Przecież idę! – porządnie zirytowana wrzasnęłam.
Otworzyłam drewnianą powłokę i moim oczom ukazał się nie kto inny jak kto? Harry, we własnej osobie!
- No siema. Gotowa? – zapytał. Wyjątkowo głupie pytanie.
- Kurwa, Harry, ja jeszcze jem! – rzuciłam rozdrażnionym tonem i skierowałam się w stronę opuszczonej przed chwilą miski z płatkami. Chłopak zamknął drzwi i ruszył zaraz za mną.
- Dev, musisz wcześniej wstawać. Ostatnio o mały włos nie spóźniliśmy się u Galvina. Jeśli kiedykolwiek będziemy zmuszeni kupować mu prezent to będą to widły, bo za jakiekolwiek przewinienie zrobi nam z życia piekło. – Hazz skrzywił się i usiadł na stołku naprzeciwko, podkradając przy okazji banana z miski stojącej na wyspie.
- Słuchaj mądralo, nie wmówisz mi, że o własnych siłach wstałeś z łóżka wcześniej ode mnie.
- No dobra. Butelka lodowatej wody na twarz była bardzo przekonująca – przyznał szatyn i uśmiechnął się lekko.
- Anne cię tak urządziła? Chryste, kocham tę kobietę. – Moje ciało ogarnął taki chichot, że o mało co nie wyplułam pokaźnej ilości mleka.
- Śmiej się śmiej, że biednego Harry’ego nawet własna matka nie kocha. – Uśmiechnął się tym razem szeroko, ale zaraz zmusił się do zrobienia zbolałej miny.
- Powinnam ci teraz powiedzieć, że ja cię kocham?
- No, powinnaś.
- W takim razie rozkoszuj się rozczarowaniem, Styles. – Drażniłam się z nim. Odstawiłam pustą już miskę do zmywarki i pognałam do swojego pokoju po plecak. Wróciłam z powrotem na dół i założyłam na nogi moje Air Forcy. Wyjrzałam zza ściany i zdziwiona spytałam:
- A ty co? Pierw ci się tak spieszyło, a gdy jestem gotowa to se siedzisz?
- Po prostu wczułem się w twoje tempo – zaśmiał się, a ja gdy przychodził wbiłam mu łokcia między żebra.
- Jedziemy samochodem? – spytałam, kiedy już dorównałam mu kroku.
- No, zarypałem Gemmie kluczyki do Forda. Jeśli cokolwiek się z nim stanie, to jestem martwy – odpowiedział Harry. Wyszliśmy na zewnątrz, a ja odwróciłam się, by zakluczyć dom. Przeszliśmy przez ogródek do furtki prowadzącej na ulicę. Na chodniku przy ulicy Hazz zaparkował samochód. Wsiedliśmy, chłopak przekręcił kluczyki w stacyjce i włączył radio. Zaraz zaczęłam szukać odpowiedniej stacji. Przestałam bawić się pokrętłem, gdy z głośników popłynęły dźwięki I See Fire Eda Sheerana. Cała droga do szkoły zleciała nam na rozmowie o tym, na jaki film warto byłoby się teraz wybrać do kina. Przecież oczywiście Harry musiał mieć odmienne zdanie od mojego, tylko dlatego, żeby trochę ze mną podyskutować i mnie podrażnić. Dzięki, Harry.
Kiedy stanęliśmy na szkolnym parkingu większość osób już kierowała się w stronę budynku. Do początku pierwszej lekcji zostało nam niecałe dziesięć minut. Wolnym krokiem ruszyliśmy w stronę wejścia. Oznajmiłam mu, że nasz spór rozpoczęty w aucie skończymy wieczorem.
- Pamiętasz, że masz dzisiaj na mnie nie czekać po lekcjach? Muszę po zajęciach pozbierać materiały w czytelni na artykuł do gazetki szkolnej – przypomniałam mu. Sierota pewnie by jak zwykle zapomniał.
- Minął zaledwie tydzień szkoły, a ty już masz jakieś obowiązki po lekcjach. Szybka jesteś. Dobra, to wpadnę dopiero pod wieczór – powiedział, ściszając w międzyczasie swoją komórkę.
- Tak, i dokończymy naszą rozmowę z auta, pamiętaj! – pogroziłam mu palcem i zaśmiałam się. Dobra, to przed nami osiem godzin w szkole, juhu…
***
Wymaltretowana na amen szłam powoli przez dziedziniec w stronę bramy. Już dawno nie byłam tak zmęczona jak teraz, akurat dzisiaj wszystkim zachciało się na nas wyżywać: kartkówka, druga kartkówka, sprawdzian, kilkadziesiąt kółek wokół terenu szkoły na WF-ie, no i te żmudne poszukiwania w czytelni… Miałam dość. Wzdrygnęłam się lekko, gdy usłyszałam znajomy dźwięk nowej wiadomości. Zirytowana zaczęłam szukać mojej komórki w przedniej kieszonce plecaka. Kto może chcieć czegoś ode mnie? Serio ludzie, dajcie mi spokój, nie mam nastroju…
Ładnie wyglądasz. – odczytałam tekst SMS-a i stanęłam jak wmurowana. Nie znałam tego numeru. Automatycznie podniosłam wzrok i nawet nie musiałam się rozglądać. Moje oczy natychmiast natrafiły na te ciemne tęczówki.
Siedział.
Na drzewie.

Tak po prostu siedział sobie na drzewie niedaleko bramy i mi się przyglądał. A co ważniejsze – uśmiechał się.
A jego uśmiech był tak wspaniały, że sparaliżowało mnie w miejscu jeszcze bardziej niż poprzednim razem.
I wtedy ja – bo to przecież ja – upuściłam z wrażenia telefon na ziemię. Zdezorientowana spojrzałam w dół, tym samym popełniając znów ten sam błąd.

Tak… Mamy w tym mieście na drzewach wyjątkowo wielkie wiewiórki.

2 komentarze:

  1. To jest świetne! Kontynuuj to opowiadanie, proszę. x

    OdpowiedzUsuń
  2. Haha, końcówka mnie rozwaliła z tymi wiewiórkami. >D A tak ogólnie - Harry to ma gadane, nie ma co. :D I ten sms znienacka - coś się święci.

    OdpowiedzUsuń