Wciąż lekko zdezorientowana sytuacją sprzed parunastu minut
dreptałam powoli w stronę domu.
Co do kurwy nędzy miało miejsce przed chwilą?!
Musiałam to wszystko na spokojnie poukładać sobie w głowie.
Ten chłopak. Znowu. Siedział na drzewie. Na drzewie, na kurewskim drzewie!
Uśmiechał się. Boże, jak on się uśmiechał… To był najcudowniejszy uśmiech, jaki
kiedykolwiek widziałam. Ten bajeczny uśmiech zarażał wspaniałością teren w
promieniu zapewne stu kilometrów. Jego uśmiech wyrył ślad w moim umyśle i
najprawdopodobniej już nigdy nie pozbędę się z głowy jego widoku. Co jest ze
mną nie tak?! Koniec. Muszę przestać. Devonne Chanel Moore, ogarnij się. To
tylko uśmiech. Zwykły, najzwyklejszy uśmiech. Nie istnieje nic bardziej
zwykłego niż ten uśmiech. Zachowujesz się jak obłąkana.
Albo może po prostu upojona tym uśmiechem.
Chryste, przestań.
Minęłam antykwariat i od domu dzielił mnie już zaledwie
króciutki kawałek drogi. Stanęłam przed żelazną furtką i zaczęłam szukać po
kieszeniach plecaka kluczy. Otworzyłam bramkę i krocząc po wyłożonej kamieniami
dróżce, kierowałam się w stronę domu. Mamy jeszcze nie było, zresztą od rana
wiedziałam, że nie mam co się jej spodziewać. Mamo, zapomnij o naleśnikach.
Po wejściu do domu zdjęłam w błyskawicznym tempie buty,
zostawiając je porozrzucane po całym korytarzu i pognałam po schodach na górę.
Wpadłam do mojego pokoju, trzepnęłam plecak w byle jaki kąt i rzuciłam się z
impetem na łóżko. Zamknęłam oczy i próbowałam choć na chwilę się uspokoić i
zapomnieć o tym całym czymś. Już prawie mi się to udało, już moje myśli
zachodziły mgłą, gdy nagle:
- SKĄD ON DO KURWY NĘDZY MA MÓJ NUMER?!
SMS. Prawie o nim zapomniałam, w ogólnym przejęciu wyleciał
mi on z głowy. Kto inny mógł mi go wysłać? Nikogo poza nami na dziedzińcu nie
było. A treść wiadomości brzmiała, że ładnie wyglądam. W takim razie musiał
mnie widzieć. To on. To on mi go wysłał. Skąd on, do jasnej cholery, ma mój
numer?!
I wtedy doznałam przebłysku olśnienia. W dniu rozpoczęcia
roku szkolnego wypadł mi iPhone, musiałam się po niego wrócić. Tegoż dnia także
byliśmy na dziedzińcu tylko ja i on. Czy on jest jakimś jebanym hakerem, że w
ten sposób udało mu się zdobyć mój numer?! I na co on jest mu w ogóle
potrzebny?!
Kolejny dzwonek w głowie. Skoro on zna mój numer i wysłał do
mnie wiadomość, to i ja znam w takim razie jego numer. O mój Boże.
Tego było za wiele. Leżałam na plecach, gapiąc się
nieprzytomnie w sufit i resztkami sił próbowałam to wszystko ogarnąć. Nie dam
rady. Po prostu, kurwa, nie dam.
I wtedy, na granicy świadomości, dotarła do mnie jeszcze
jedna informacja.
- Napisał, że ładnie wyglądam.
- Napisał, że ładnie wyglądam.
***
- Panno Moore, kolejne spóźnienie w tym tygodniu. Kiedy
kończy się ich limit?
Brzydka morda pani Rose spoglądała na mnie z zaciętością w
oczach. Ta kobieta była zdeterminowana. Musiała, MUSIAŁA przecież jak najlepiej
wykorzystać swoją szansę. Okazja do zmieszania z błotem „panny Moore” nie
przytrafiała się przecież codziennie. Tylko od święta. Trzeba się nią
rozkoszować i delektować najlepiej i najdłużej, jak to tylko możliwe.
- Przepraszam, pani Rose. Miałam dzisiaj drobny kłopot z
dojazdem.
Zajęcia artystyczne. Kiedyś za nimi przepadałam. No właśnie,
kiedyś.
Oczy wszystkich
uczniów były zwrócone w naszą stronę. No jasne, przecież nasze małe starcie
było o wiele bardziej wciągające niż te jej nudne lekcje. Dzisiaj akurat padło
na mnie, żeby dostarczyć biedakom jakiejkolwiek rozrywki.
O czym ta kobieta, do diaska, pieprzyła? Jaka karetka? Ta rudowłosa flądra
postradała zmysły.
- Mam to odebrać jako groźbę, pani Rose?